16 września 2007 odbyła się szósta edycja inscenizacji "Bitwa nad Bzurą". Ta niewątpliwie największa polska rekonstrukcja jak co roku przyciągnęła setki rekonstruktorów i tysiące widzów. Jednakże odnieśliśmy wrażenie, ze formuła imprezy nieco się już wypaliła zaś autorzy nie bardzo już mają nas czym zaskoczyć. Zapraszamy do przeczytania relacji Leszka Erenfeichta
Leszek Erenfeicht
Bitwa nad Bzdurą AD 2007
Przykro mi to pisać po odwiedzeniu pięciu kolejnych z sześciu dotychczasowych bitew nad Bzurą, ale mam wrażenie, że organizatorzy tegorocznej bitwy poszli One Bzura Too Far.
Niezmienna atrakcja "Bzury"
Formuła imprezy wyraźnie się wyczerpuje, mimo coraz liczniejszej obecności rekonstruktorów i ich coraz lepszego poziomu merytorycznego (choć dochodzące ze strony „formacji niemieckich” komendy i rozmowy po polsku, że kurwamaci w kluczowych momentach nie wspomnieć, budziły powszechną wesołość gawiedzi). Po raz pierwszy Niemcom udało się nacierać jednolicie szarymi pojazdami z białymi (żółtymi) krzyżami, bez kolorowych plam kamuflażu z drugiej części wojny.
Bardzo ładnie prezentowała się pokazana w tym roku po raz pierwszy replika samochodu pancernego Sd.Kfz.231 (6-Rad), a dowodzący nim druh Azymut wyglądał w pancerniackim uniformie i czarnym berecie, jakby się w nich urodził. Jak to mówią – ładnemu to we wszystkim ładnie :-)
Czeskie ukm vz.59 udatnie ucharakteryzowane na MG 34 sprawiały doskonałe wrażenie.
Maxim wz.10 podstawie Sokołowa (na szczęście przynajmniej bez płyty ochronnej) wyglądał już trochę gorzej, ale i tak lepiej od karabinów vz.58 ucharakteryzowanych na Sturmgewehry – fajnych i działających efektownie, tylko jakby lekko nie z tej części wojny, a do tego w rękach polskiej piechoty. I tak było lepiej, niż na Bzurze 2002, kiedy strzelały głównie głośniki, więc pewnie nie ma się co wyzwierzęcać, choć parokrotnie słyszałem od uczestników narzekania na ponoć słone opłaty za wypożyczanie broni. W porównaniu do wizualnie doskonale prezentujących się najeźdźców, po naszej stronie rozmnożyły się latoś samochody pancerne wz.34 (były dwa), a tankietka po staremu występowała w tej samej rdzy, w jakiej przyjechała z Norwegii.
Jej właściciel nijak nie daje sobie wytłumaczyć, że taki wygląd pojazdu obraża pamięć walczących w nim pancerniaków, którzy takim rupieciem na pewno by do walki nie ruszali. Może zakaz wjazdu na Bzurę by go czegoś wreszcie nauczył?
Kto był, sam widział, tym co nie byli śpieszę donieść, że tym razem nad Bzurą zwyciężyliśmy bezapelacyjnie, gromiąc wraże teutońskie hordy...
...ku uciesze brylującego na trybunie VIP wojewody warszawskiego, który jako magister historii musiał się pewnie skręcać w precelek ze śmiechu, ale na zewnątrz trzymał fason.
Ciekawe, czy za rok obejrzymy z okazji bitwy triumfalny wymarsz naszych zwycięskich hufców znad Bzury na Berlin?
W odróżnieniu od poprzednich bitew udało się uniknąć wtargnięcia widzów na pole bitwy, co akurat jest OK, ale przy okazji ochrona uniemożliwiła wykonywanie zdjęć akredytowanym dziennikarzom, bo... zasłaniali widok publiczności. Publiczność ta obsiadła podest do stania i za nic nie dała sobie wytłumaczyć, że to trybuna stojąca, a nie siedząca. "Zasłaniają, panie ochrona, oj jak oni zasłaniają, wyrzucić ich". I pan „ochrona” wyrzucił. Dla prasy były bowiem specjalne "trybuny" w postaci dwóch TIR-ów zaparkowanych na dalekich skrzydłach pasa dla publiczności, z których widać było albo lasek za polskimi pozycjami (kto był, ten wie) albo park pojazdów po stronie niemieckiej. Większość pasa natarcia wygiętego przemyślnie w środku, żeby do trybuny VIP było bliżej, niknęła z obu "trybun prasowych" za ich aluminiowymi i z tego względu raczej mało przejrzystymi przednimi ścianami (można było przynajmniej ustawić pojazdy tyłem do środka i już byłoby lepiej).
Prasa do "trybun" publiczności nie miała zatem wstępu (bo zasłaniała), natomiast na "trybunie prasowej" obecność miejscowej ludności, która przepychała się do barierki roztrącając robiących zdjęcia teleobiektywami fotoreporterów nikomu absolutnie nie wadziła, a już najmniej ochronie, której tam po prostu nie było. Nikomu – no prawie nikomu – nie wadziły też rozwrzeszczane tłumy dzieciarni biegające pod nogami, ani rodzice niosący na barana niemowlaki na widowisko, w którego kulminacyjnym punkcie wylatywała w powietrze makieta domu wysadzonego ładunkiem 5 kg amonalu.
Nic dziwnego, że ekipa telewizyjna, usiłująca w tym bardaku nagrywać dźwięk po prostu skapitulowała i wyłączyła kamerę.
Przykro patrzeć, co się stało z najfajniejszą i pierwszą na tę skalę imprezą rekonstrukcyjną w Polsce. Mi przykro tym bardziej, że znam jej organizatorów osobiście i nie wątpię w ich dobre chęci. Tyle że Bitwa nad Bzurą przekształciła się przez zbyt intensywną eksploatację w Bitwę nad Bzdurą i przerosła poziom dobrych chęci, żyjąc swoim własnym życiem, nad którym zdaje się nikt od dawna nie panuje.
Hans Rambo ???
Sprawy nie poprawiają uczone androny wygłaszane przez mikrofon przez ludzi o sławnych nazwiskach, których jednak ferwor patriotyczny poniósł niczym spieniony ogier z "Szału uniesień" Podkowińskiego, skutkiem czego pletli trzy po trzy, aż miło. Moim ulubionym refrenem było zdanie o „najlepszych na świecie środkach obrony przeciwpancernej polskiej konstrukcji i produkcji”, które to ponoć miała nasza piechota w 1939 roku. W czasie bitwy i poprzedzających ją szczątkowych "pokazów" (przejazd repliki PzKpfw II) zdanie to padło ze cztery razy. Jeżeli nawet były najlepsze (teza dyskusyjna) to i tak nie było ich dość, czego dowodem jest przegrana we wrześniu – i tego się w drodze "rekonstrukcji" odwrócić nie da. Trzeba się albo pogodzić z faktami, albo wybrać jakąś inną bitwę do odtwarzania. Tertium non datur.
Generalnie – trochę się postrzelało, trochę się podymiło, publika się cieszyła, więc gra muzyka. Tyle że chyba nie o to dokładnie miało chodzić, prawda? Rekonstrukcja historyczna miała być LEKCJĄ HISTORII. A czego lekcją była tegoroczna Bitwa nad Bzurą? Może lepiej byłoby dać sobie przez rok odpocząć, by w 2009 roku, na 70. rocznicę bitwy zrobić na świeżo rekonstrukcję z prawdziwego zdarzenia, dopracowaną w każdym szczególe, wystawioną profesjonalnie przez zespół ludzi, którzy mają za sobą coś więcej niż jedną próbę ze scenariuszem zmienianym co pięć minut, po czym w końcu i tak dzieje się, co chce? Dla porównania próby przed inscenizacją „Czerniaków 44” trwały przez prawie dwa miesiące, 2-3 razy w tygodniu, a rezultat też jeszcze nie był idealny. Przestoje, dziury i opóźnienia, są od biedy do zaakceptowania na imprezie robionej po raz pierwszy, na zasadzie partyzantki i pospolitego ruszenia. Tytuł „Królowej Polskiej Rekonstrukcji do czegoś jednak zobowiązuje.
Tekst:Leszek Erenfeicht
Zdjęcia:Leszek Erenfeicht, Robert Michulec
Opracowanie : Nietoperz